wtorek, 7 grudnia 2010

Ekros

So, what's the next thing about this necessary theatre? And what it is exactly about? Saying: necessary theatre, I
say: „the theatre which is needed”, I point to something, but how about trying to name it directly. I try to think that there can be different kinds of poetics, different conventions in this field. Is there anything that binds them together?
Maybe it is enough that they are necessary, needed, although they are different. Maybe it is even better that way. Yet, there is in us a striving for unification, for something that does not exist yet. A new kind of art? In the melting pot of the workshops, in the meeting and the exchange of different forms of necessary theatre there is a chance to create new energy, new language, new efficacy.
I dreamt „art across”. First there was only: across borders and... crossing borders and something else, with some big luggage, a load of disturbance and struggle, very physical, even pain in the back. In fear, that on an uncomfortable bed I am going to have a sudden attack of mighty Hexenschuss. Fortunately, the bad waking up mood started to fade like morning mist, as it occured to me that something had broken over. And if in the waking state, on the previous day and for many a previoius day I couldn't manage to invent any sensible name for a fundation that we, after all, want to start, why not this „across”? I held on to it like to some saving grace, a piece of wood floating by when you're drowning. Why then? Is not my lingustic competence in English weak, not to say deficient, but still... well, after consulting the dictionary it turned out the phrase was far from the worst. Crossing, reaching the other shore, „across the ocean...”. Many times we thought this way about the function of dance in breaking some problem between people. Theatre which follows the patterns of ritual of passage, the role of mask, of music.
Secondly, across means acting horizontally. That is exactly what we would like to create – as a message for all the Polish theatre – that is theatre under such a strong impression of the epoch-making achievements of Grotowski and Gardzienice. More power and imagination in social work. Maybe we also succumbed too much to the vertical vision of art as vehicle, Gardzienice spiritual journeys. By the way, I must admit, that Staniewski's letter, somehow strangely distributed recently via Internet, a text about a festival of erring theatres, etc., evoked in me a particularily strong alienation effect. It seems our paths have actually gone apart a long time ago. There came the time to finally emhasise that literally. One more meaning of across: that is: cross. Cross not in relation to that or other theatre tradition, as it is difficult to be cross with traditions: they belong to the past. It is like being cross with here and now. Cross with reality, in which some problems cannot be solved by the means of institutionally structured world. And they can be solved by art. 

Wacław Sobaszek
12th November 2010

Translated by Saba Litwińska 

Ekros

Co dalej z tym teatrem potrzebnym? I o co dokładnie tu chodzi? Mówiąc teatr potrzebny, mówię” ten teatr, który jest potrzebny”, wskazuję na coś, ale gdyby próbować nazwać wprost. Próbuję też myśleć o tym, że mogą być różne poetyki, konwencje, w tej dziedzinie. Czy jest coś, co je łączy?
Może wystarczy, że są potrzebne , chociaż różne. Może nawet tak i lepiej. Jednak jest w nas jakieś dążenie do scalenia, do czegoś, czego jeszcze nie ma. Nowy rodzaj sztuki? W tyglu warsztatowym, w spotkaniu i wymianie różnych form teatru potrzebnego jest szansa na stworzenie nowej energii, nowego języka, nowej skuteczności.
Przyśniło mi się art across. Najpierw to było tylko across borders and… przekraczanie granic i czegoś tam jeszcze, z jakimś dużym bagażem, ładunkiem niepokoju i szamotania bardzo fizycznego i nawet bólu w kręgosłupie. W strachu, że na niewygodnym łożu dopadnie mnie zaraz potężny Hexenschuss. Na szczęście złe samopoczucie po przebudzeniu zaczęło się rozmywać jak poranne mgły, bo docierało do mnie, że coś się przesiliło. I jeśli na jawie, poprzedniego dnia i przez wiele dni nie udawało się wymyślić jakiejś sensownej nazwy dla fundacji, którą chcemy przecież założyć, to może właśnie to across? Uczepiłem się tego jak jakiejś deski ratunku. Niby co? No bo z moją kompetencją w angielszczyźnie nie jest przecież za dobrze, a jednak… Cóż, gdy skonsultowałem ze słownikiem, okazało się, że to wcale nie najgorszy idiom. Przekraczanie, dobijanie do drugiego brzegu, „across the ocean… „. Nieraz tak myśleliśmy o funkcji tańca w przełamywaniu jakiegoś problemu między ludźmi. Teatr wzorowany na obrzędzie przejścia, rola maski, muzyki.
Po drugie across oznacza działanie w poziomie. To jest to przecież, co chcielibyśmy stworzyć, jako przesłanie dla całego teatru polskiego - a więc teatru pod tak dużym wrażeniem epokowych osiągnięć Grotowskiego i Gardzienic. Więcej siły i wyobraźni w działaniu społecznym. Może i my sami za bardzo ulegliśmy pionowym wizjom sztuki wehikułu, gardzienickim duchowym wędrówkom. Nota bene, muszę przyznać, że szczególnie silny efekt obcości wywołał we mnie niedawny list Staniewskiego, rozsyłany jakoś dziwnie przez Internet, tekst o festiwalu teatrów błądzących etc. Wygląda, na to, że nasze ścieżki właściwie już dawno się rozstały. Przyszła pora, żeby to wreszcie literalnie zaznaczyć.
Jeszcze jedno znaczenie „across”: w poprzek. A więc w poprzek nie takiej czy innej teatralnej tradycji, bo tradycjom jako przynależnym przeszłości trudno się przeciwstawiać. Chodzi o coś jak w poprzek tu i teraz. W poprzek rzeczywistości, w której niektóre problemy są nie do rozwiązania środkami instytucjonalnie ustrukturowanego świata. A może je rozwiązywać sztuka.

Wacław Sobaszek
12 listopada 2010

O Jesieni

O Jesieni, blogowo, cokolwiek by to mogło znaczyć. A więc raczej na szybko, niezbyt oficjalnie. A propos blog, to niby wystartował, ale dla tych, którzy chcieli wpisywać komentarz, np. do tekstu Ekros to był falstart, bo technicznie miejsce na komentarz nam się nie ziściło. Przykro mi. Nadrabiamy to i przerabiamy, cała nadzieja dziś w Michale Jabłczyńskim.
Powracając do rzeczy. Jesień co nam przyniosła? Miała być piguła przeciw depresji. No i chyba była, prawda? Parę rzeczy poszło mocno do przodu. To daje poczucie jakiegoś odprężenia. Jaką świetną publiczność miała „Iwona”! To wykonawców bardzo odpręża, po zeszłorocznym pokazie jesiennym Przyszło wtedy mało ludzi i zawisło jakieś poczucie niespełnienia, niezrealizowania tego, co ta forma zawierała. Potencjał nie ujawnił się do końca też dlatego, że rychło odszedł od zespołu Albin Krajewski, filar tamtego projektu. Nota bene Wesele ciągle domaga się dalszego ciągu, wierci… Drugie odprężenie. Spektakl Biljany. Wydawało się, że może być bardzo ciężko przenieść go z praskiej kamienicy w naszą scenerię. W bólach to się odbywało, ale delikatność i czar po drodze się nie wygubiły, przetrwały, Jacques golił się przed lustrem, a dziewczynom przypaliło się danie na patelni, aż dym buchał z kuchni. No i potem to przy stole, przepyszne!
Odprężenie trzecie. Warsztat Justyny i Illira, którego termin był przekładany. Wydarzenie w Szałstrach kameralne, ale jasne i piękne. Gdy odwiedzałem parę tygodni wcześniej świetlice wiejską w Szałstrach i oglądałem zdemontowane ogrzewanie, dziurę w dachu, wodę lejącą się do środka, poczułem, że jesień to ciężki czas. Ostatecznie warsztat i pokaz dla wioski udało się zrobić w budynku dawnej szkoły, czyli w świetlicy terapeutycznej. Dziękujemy jej gospodyniom!
Jakie myśli po Jesieni, udało się dotknąć zaledwie skrawka tej bioróżnorodności działań, która jest praktykowana w festiwalu lipcowym. Ale dobrze, to inny czas, inna specyfika. W każdym razie do przodu. To jakiś kamień milowy był.
Właśnie ukazał się tekst Kamili Paprockiej o festiwalu:
http://www.teatr-pismo.pl/index.php?sub=pokaz&f=artykul&nr=1348
Jesień i ten tekst i praca mgr Magdy Celniaszek - przez autorkę doręczona - i inne znaki na niebie i ziemi każą myśleć o kolejnej Wiosce Teatralnej 2011. Zaczynamy ją już robić, ok.? Nadsyłajcie myśli, konkrety, pytania, propozycje. Tą drogą – wiadomość z ostatniej chwili, po zalogowaniu się można wpisać swój tekst – albo mejlową, albo normalną pocztą, pero telefone itd. Itp.

Wacek Sobaszek
20 XI 2010






WYWIAD Z JOANNĄ WICHOWSKĄ

Poproszona o refleksje na temat spektaklu „Iwona poślubiona”, zrealizowanego przez Teatr Węgajty i aktorów- mieszkańców Domu Pomocy Społecznej w Jonkowie, Joanna Wichowska powiedziała:
To jest spektakl, który wydaje się być tak bardzo gombrowiczowski, że wszystkie inne na wielkich ważnych scenach wydaja się mniej ważne. I nie chodzi tu o to, że to co repertuarowy teatr robi z Gombrowiczem jest złe, ale tutaj, ten rodzaj poetyki absurdu okazał się absolutnie poruszający, wzruszający i był jakimś objawieniem intelektualnym.
Działa również kontekst, to, że aktorzy pracują z ludźmi z Domu Pomocy Społecznej. I to jest trafienie w dziesiątkę z tym co Gombrowicz ma do powiedzenia w dzisiejszym świecie.
Zapytana o tegoroczny festiwal powiedziała, że:
Węgajty potrafią stawać w centrum aktualnych przemian społecznych, będąc tak naprawdę na uboczu, fizycznie i geograficznie. Mentalnie i intelektualnie są w centrum. To się potwierdza z każdym festiwalem coraz bardziej.
Zapytana o projekt Mute Sobaszek i Zofii Bartoszewicz powiedziała:
Ten spektakl traktuję bardzo osobiście, bardzo mocno kocham i Mutkę i Zosię i Panią Andzie. Nie ma we mnie takiego rodzaju miłości do Szymborskiej. Panią Andzie znam od dawna i zawsze wydała się być bardzo bliska, temu co się dzieje w Węgajtach, jako człowiek i jako artystka. Dramaturgicznie jest to niezwykłe, że poezja Szymborskiej i Pani Andzi doskonale ze sobą współbrzmią.

Z zespołem z Domu Poprawczego w Falenicy podczas wieczornego spotkania pospektaklowego - rozmawiają Magda Celniaszek i Magda Jasińska

Magdy: W zeszłym roku zapowiadałyście, że nadszedł czas, by dziewczyny same zaczęły pisać piosenki, które wejdą w skład ich repertuaru i staną się podstawowym materiałem kolejnego koncertu. Czy zmieniła się forma Waszej współpracy?
Lena: Rzeczywiście, udała nam się kontynuacja projektu. Nasza współpraca zaczęła się 3 lata temu i wciąż ewoluuje. Zaczęłyśmy od pieśni tradycyjnych, następnie pracowałyśmy z tekstami piosenek Hanki Ordonówny, a teraz został tylko (i aż) hip-hop. Mam wrażenie, ze zaczęłyśmy od czegoś, co jest bardzo dalekie dziewczynom, a doszłyśmy do czegoś bardzo im bliskiego. Dzisiejsza praca nie byłaby możliwa bez przejścia tego procesu. Dziewczyny zaczęły dawać bardzo dużo z siebie. Nasza praca opiera się na tekstach, a teksty są autorstwa dziewczyn.
Magdy: Jak powstawały te teksty? Czy już w zeszłym roku, gdy występowałyście na festiwalu w Węgajtach z piosenkami Ordonówny, miałyście pomysły na nowy repertuar?
Ela i Ewa: Lena wymyśliła, że ciekawiej będzie, jeśli będziemy śpiewać własne teksty, mówiące o tym, co czujemy. Ja mój tekst pisałam 3 dni - na lekcjach, bo mi się nudziło…
Magdy: Współpracował z Wami francuski raper, Khondor.
Ela i Ewa: Khondor prowadził z nami warsztaty. Było bardzo fajnie. Jest kochany. Nie rozumieliśmy się, ponieważ mówił po francusku. Tłumaczyła Kasia [Regulska]. Gdy jej z nami nie było porozumiewaliśmy się poprzez muzykę. Khondor pomagał nam szybciej wchodzić w bit.
Magdy: Jak powstawała muzyka i teksty?
Lena: Za każdym razem jest inaczej. Nie mamy jednego systemu-najpierw tekst, potem bit. Nad pierwszą piosenką pt.„Deszcz” pracowałyśmy najdłużej, bo około 1,5 miesiąca. Słuchałyśmy też piosenek Khondora po francusku; dziewczyny pisały wtedy to, co czują i o czym ich zdaniem mówią rapowane przez niego kawałki. Później dziewczyny przynosiły gotowe teksty, także bajki. Słuchałyśmy bitów i zastanawiałyśmy się co do czego pasuje.
Magdy: Szczególnie poruszające były piosenki o mamie. Czy osoby o których piszecie, niekoniecznie mamy, przychodzą na wasze koncerty, maja okazję usłyszeć, co macie im do powiedzenia?
Ewa i Ela: Raczej nie. Nie przychodzą, bo piją.
Magdy: Co daje wam śpiewanie na koncertach? Jak odbieracie przyjazd do Węgajt?
Ela i Ewa: Taki występ daje nam satysfakcję. Czujemy, że ludziom podoba się to, co robimy. Jest dla nas bardzo ważne, że przyszliście tu i nas wysłuchaliście.
Magdy: Planujecie nagranie płyty? Od zeszłego roku można usłyszeć o was i waszych występach również w radiu. Łamiecie stereotyp osoby z zakładu poprawczego…
Ela i Ewa: Płyta jest już prawie gotowa, a my jesteśmy normalne, często tylko raz nam odbiło i dlatego jesteśmy w zakładzie.
Joanna Wichowska: Macie babski zespół. Jak wam się pracuje z samymi kobietami. Czy na spotkaniach rozmawiacie o facetach?
Lena: Moje pobudki do pracy z dziewczynami były czysto feministyczne. Chciałam z nimi współpracować, bo zależy mi na dziewczynach. A temat facetów, oczywiście, pojawia się, ale nie są to łatwe tematy do rozmowy.

Refleksje po spektaklu „William i William” Valeriana Collot

Być może niektórzy z nas przyzwyczaili się do widoku w Teatrze „Węgajty” Valeriana - młodego Francuza. Od pewnego czasu można go zobaczyć nie tylko w roli wolontariusza Wioski Teatralnej, lecz także na scenie jako aktora prezentującego swoje własne monodramy.
Spektakl Collot zyskał sobie przychylność publiczności, głównie dzięki wykonaniu w języku polskim ( z lekka nutką francuskiego akcentu), ale również z powodu błyskotliwego humoru aktora. „William i William” to połączenie niezwykłego tematu z zabawnymi przerywnikami pozwalającymi widzowi złapać oddech w dość przygnębiającej rzeczywistości scenicznej. Tak zbudowany scenariusz potwierdza tezę, że możliwe jest przekazanie istotna i trudna treści bez rezygnacji z lekkości formy przedstawienia. Humor nie zagrażał w tym przypadku realizmowi sytuacji opuszczonego, biednego (bo bezdomnego!) człowieka- tytułowego Williama.
Na korzyść tekstu przemawia charakterystyczne dla monodramu tworzenie kolejnych postaci. Główny bohater rozpaczliwie szuka zrozumienia i kontaktu z drugim człowiekiem. Kreowanie fikcyjnych postaci jest jedną z prób przetrwania, skutkiem osamotnienia i deformacji psychiki człowieka, który nie jest akceptowany przez społeczeństwo.
Nawet małe wpadki z użyciem rekwizytów, jakie przydarzyły się Valerianowi, nie przeszkadzały w odbiorze sztuki. Jego piękne, poetyckie teksty przetłumaczone na język polski przez Kasię Regulską, ujęły chyba każdego widza. Wzruszające sceny, stawiające Williama w bardziej pozytywnym świetle pozwalały zweryfikować poglądy dotyczące tej części społeczeństwa, którą reprezentuje główny bohater - bezdomny.

Alicja Brudło

Ze Stamatisem Efstathiou, autorem warsztatu pt. „Statek błaznów”, rozmawia Kamila Paprocka

Czy masz w Grecji swój teatr?

S.E.: Tak, to Ośrodek Teatralny „Atropos”. W październiku zeszłego roku przeprowadziliśmy się na wyspę Lesvos.

Jaki rodzaj teatru uprawiacie?

S.E.: Działamy w polu tzw. physical theatre. Tworzymy miks konwencjonalnego, klasycznego teatru, teatru tańca - zwłaszcza butoh oraz sztuki mimu. Silnie inspirujemy się dźwiękiem. Niewiele z naszych prac opiera się na tekście pisanym.

Co jest punktem wyjścia Waszej pracy? Improwizacja?

S.E.: Zaczynamy od jakiegoś głównego tematu, wokół którego później improwizujemy. Chodzi o to, żeby znaleźć punkt wspólny między energią, organicznym dźwiękiem, ciałem i tekstem. Ta metoda polega na pracy z kilkoma elementami. Nazywamy ją „Theatre of Connections”.

Czy dialogi, które słyszeliśmy podczas pokazu, były pomysłem uczestników warsztatu?

S.E.: Inspiracją był obraz Hieronima Boscha pt. „Statek głupców”. Postawiłem uczestnikom warsztatu kilka pytań związanych z tym obrazem, a oni udzielali na nie odpowiedzi: w formie działań fizycznych, pieśni lub tekstu.

Jakie to były pytania?

S.E.: Głównie pytaliśmy o to, jak znieść podróż na statku i jak poradzić sobie z szaleństwem. Jakie słowne frazy, motywy mogą być powtarzane w tym stanie? Te zdania mogą mieć przecież logiczny sens. Interesowały nas również ludzkie zachowania rodzące się wobec przeszkód, jakie stawia podróż. Na przykład - co zrobić lub powiedzieć, gdy łódź się zepsuje? Jakie mogłoby być ostatnie zdanie wypowiedziane przed zatonięciem łodzi? Jak wygląda miejsce, do którego płynie łódź? I jakie są alternatywy dla ich życia po skończonej podróży…? Tutaj nie chodziło o psychiatryczną analizę stanu szaleństwa, ale o pokazanie, jak pojedynczy człowiek radzi sobie z obłędem. Staraliśmy się również odkryć granice między rozumem a szaleństwem. Okazuje się, że te granice są bardzo płynne.

Pojawił się obraz jakiejś społeczności, wspólnoty…

S.E.: To opowieść o grupie ludzi wykluczonej ze społeczeństwa i wysłanej gdzieś w podróż statkiem. Statek głupców wiezie ludzi, których zachowania nie przystają do norm społecznych. Tę wspólnotę stworzył temat, wokół którego pracowaliśmy. Interesujące są międzyludzkie relacje, jakie wytworzyły się podczas pracy.

Czy podobne tematy obecne są w innych pracach Twojego ośrodka?

S.E.: Dotychczas zrobiliśmy jedno przedstawienie dotykające tej tematyki, które po angielsku można przetłumaczyć jako „Come”. Pojawił się w nim obraz społeczeństwa, w którym tkwią tendencje do marginalizacji zachowań niezgodnych z normą. Chciałbym kontynuować tę pracę.

Współtwórczość

WEI-YUN LIN-GÓRECKA

Co rano
dzień przechodzi,
maluje na meblach i ścianach.
Później
noc się budzi, schodzi z góry,
zbiera i chowa obrazy.

Niewolnicy wyobrażeń

Refleksje po warsztacie tańca butoh Kena Mai

Kiedyś wrocławska malarka Anna Morawiecka powiedziała mi, że stary człowiek u kresu swego życia przechodzi przez kolejne stadia umierania, przypominające stadia rozwoju płodu w łonie matki. W kulturze zachodniej posiadamy rozległą wiedzę na temat rozwoju dziecka. O fazach umierania nie wiemy natomiast zupełnie nic. Śmierć jest dla nas tematem zakazanym, nie ma w nas dla niej akceptacji,usilnie staramy się ją wyprzeć z naszej świadomości. Tymczasem śmierć, tak jak narodziny, jest naturalnym elementem ludzkiej egzystencji.
Tancerz Butoh jest mikrokosmosem. Jest tym, który w trakcie tworzenia przeżywa wciąż na nowo małe narodziny i małe śmierci. Uzbrojony w pokorę przestaje istnieć dla siebie. Staje się sługą wszechotaczającego go Uniwersum.
Byliśmy uczestnikami warsztatu, któremu w pewien sposób nie podołaliśmy. Wszyscy z jakimś wyobrażeniem teatru. Wszyscy w jakiś sposób twórczy, nie potrafiliśmy pozwolić na totalne ogołocenie, na stanięcie w poczuciu własnej nędzy i niemocy. Chcieliśmy wabić, uwodzić naszym ruchem, epatować energią na zewnątrz, podczas gdy wymagano od nas skupienia na własnym wnętrzu. Chcieliśmy pozostać żywi, podczas gdy wymagano od nas śmierci.
Doświadczenie to uważam za bardzo cenne. Pokazuje bowiem, że ciągle jeszcze mamy coś do zrobienia. Otwartość na drugiego człowieka, otwartość na to, co inne jest procesem. Procesem, który wydaje się nie mieć końca. Wszelkie formy naszej kreatywności, inwencji, nawet przy najlepszych intencjach, mogą okazać się inwazyjne, jeśli nie poczujemy sercem środowiska, w którym przychodzi nam żyć, funkcjonować i tworzyć.

Magda Celniaszek

poniedziałek, 6 grudnia 2010

FRASZKA NA WOLONTARIUSZA

Przyjechalimy na wolontariat
By pomagać jak ten wariat
Zmywać, sprzątać i gotować
Czasem kibel wyszorować.
Pracowalibymy sprawniej
Tylko pytam się: „dlaczego
Przeszkadzacie nam kolego”?
Te swawolne wygibasy
Tańce, śpiewy i hałasy
Odciągają nas od pracy.

Kasia Załęcka, Ania Czapska
teatrwegajty.art.pl. Obsługiwane przez usługę Blogger.