Zwykle moje wycieczki w warmińsko-mazurskie oznaczały wyprawę na wieś, tyleż urokliwą, co trudną dla mieszczucha. Ucieszyłam się więc na myśl, że tym razem Olsztyn – miasto znane jedynie przez pryzmat dworca pkp i pks, zawsze na szlaku między jednym punktem a drugim, nigdy na dłużej. Mimo nieznajomości topografii i wrodzonego braku orientacji Olsztyn okazał się miejscem bezpiecznym i logicznym, bo próbując przeciąć trasę spaceru „Miasto w drodze” trafiłam od razu we wskazane miejsce. A może przyciągnęła mnie energia ludzi tam zgromadzonych?
Mój
spacer rozpoczął się od happeningu KOMUTO, który odbywał się na
urokliwej ulicy Rodziewiczówny w samym sercu starówki, gdzie mieści
się Miejski Ośrodek Kultury i Kawiarnia Artystyczna „Stary
Zaułek”. Inicjatorem akcji była alternatywna, olsztyńska grupa
artystyczna „Fałdy”, którą tworzą studenci pracowni Struktur
Wizualnych działającej w Instytucie Sztuk Pięknych UWM. Grupa
istnieje dopiero od 2012 r. i jest oddolną, dobrowolną inicjatywą
najaktywniejszych studentów, kierowanych przez wykładowczynię UWM
dr Annę Drońską, znaną olsztyńską artystkę. „Fałdy”
zajmują się organizowaniem happeningów, wystaw, ale też
warsztatów i debat publicznych, oscylujących wokół ekologii,
praw zwierząt, roli sztuki społecznie zaangażowanej. Ich
działalność rymuje się z aktywnością inspiratorów „Miasta w
drodze” – Teatru Węgajty Projektu Terenowego. Pokazany przed
kawiarnią „Zaułek” happening ukazywał, mówiąc najogólniej,
mroczne strony Olsztyna – niedostrzegalne dla okazjonalnego bywalca
i postronnego obserwatora, ale kłujący w oczy „tubylca”,
któremu los i kształt miasta nie są obojętne. Opierał się na
prostych, ale efektownych środkach: grupa ubranych na czarno
zakapturzonych postaci, wystylizowanych na średniowiecznych katów
stała przed ekranem, na którym wyświetlane były zdjęcia różnych
newralgicznych punktów miasta i w szybkim tempie wykonywała robótkę
na drutach z białej włóczki. Ich cienie wykonujące mechaniczne
ruchy majaczyły na tle wyświetlanych zdjęć przestrzeni miejskiej
wraz z odzywającym się z offu ironicznym komentarzem „naprawdę
kocham moje miasto, wspaniale się w nim czuję”, poprzedzonym
apokaliptycznymi uderzeniami w bęben. Na koniec anonimowa grupa
„miejskich tkaczy” schowała się w długim worku,
przypominającym jelito grube albo kanał ściekowy. Chociaż tylko
wtajemniczeni w miejskie rytuały mogli w pełni poczuć grozę
akcji, to KOMUTO było dla mnie pierwszym, czytelnym sygnałem, że
tego dnia zobaczę Olsztyn, jakiego próżno szukać na pocztówkach.
Także
kolejne wydarzenie było polem do popisu dla studentów UWM – tym
razem z interdyscyplinarnego koła naukowego „InterGender”. W
kameralnej, klimatycznej kawiarni „Zaułek” prowadzili oni
warsztat „Zagraj w gender”. Nie dość że widmo „ideologii
gender” krąży nad Polską, to lubię quizy i gry, więc ochoczo
pognałam na pięterko kawiarni. Zamknięto drzwi ciasnej salki, tak
jak czyni się to na warsztatach, podczas pracy laboratoryjnej.
Przestrzeń podzielona była na dwie części: po jednej stronie
mieli siedzieć zwolennicy gender, po drugiej sexu, czyli płci.
Szczęśliwie od razu usiadłam po tej właściwej stronie – gender
– więc nie musiałam zmieniać stron, odpowiadając na pytania.
Gra, która była pomieszaniem telewizyjnych, publicystycznych
programów dla młodzieży i teatru forum, polegała na przytaczaniu
przez prowadzących obiegowych opinii na temat mężczyzn i kobiet
(np. kobiety żyją dłużej) i decydowaniu, czy ich wyjaśnienia
należy szukać w kategorii gender czy płci. Swój wybór trzeba
było potem uzasadnić, co stawało się pretekstem do dyskusji. Jako
osoba wysoce uświadomiona w tej tematyce, raczej nie byłam grupą
docelową tego warsztatu, więc radość z gry była niewielka. Wśród
podobnie myślących jak ja uczestników przypadkowo zaplątał się
jednak pewien pan, wyznający tradycjonalistyczne podejście, który
sprowokował burzliwą wymianę zdań. To chyba właśnie dla takich
ludzi był warsztat gender i szkoda, że drzwi zostały zamknięte,
bo w kawiarni „Zaułek” było ich zapewne więcej.
Kolejny
punkt programu był ruchomy i wiódł przez północne Śródmieście.
Była to alternatywna wycieczka po Olsztynie z narracją Marka
Barańskiego – poety, prozaika krytyka literackiego i filmowego
związanego m.in. z „Borussią” i „Gazetą Olsztyńską”, a
przede wszystkim miłośnika kultury Warmii i Mazur. Jego opowieść
dotyczyła głównie wyłożonej „kocimi łbami” ulicy Marii
Curie-Skłodowskiej, gdzie znajdują się wciąż przedwojenne
kamienice, które zapełniają legendarne zakłady usługowe, takie
jak zakład rymarski czy dorabiania kluczy. Barański pokazywał
miejsca nieoczywiste, nieoznaczone tablicami, przemycając opowieści
o sposobie życia dawnych mieszkańców ulicy i historiach, jakie się
z nią wiążą; podkreślał wileński charakter miasta i wskazywał
na pozostałości kultury litewskiej. Prawdziwą pasją Barańskiego,
której daje wyraz w swoich wierszach, jest olsztyńskie Zatorze.
Mnie, jako pasjonatkę lokalnej kultury knajpianej, na ulicy
Curie-Skłodowskiej szczególnie zainteresowała „nabrzmiała od
testosteronu” knajpa Sarmata, przez okna której prześwitywały
germańskie symbole runiczne. Niedaleko niej grupka podpitych
dresiarzy agresywnie zaczepiła poruszających się z nami
rowerzystów. Olsztyn ma jednak swoje mroczne punkty.
Na
ulicy Curie-Skłodowskiej mieści się także antykwariat Izy
Walesiak, pełen rozmaitych książek: historycznych, skarbów
literatury pięknej, poradników, książek z dietami – część z
nich wyeksponowana jest w witrynie. Jest to maleńkie pomieszczenie,
z wieloma starannie ułożonymi na półkach książkami, które na
co dzień zapewne nie gości wielu osób. Tego dnia antykwariat
zamienił się w salon poezji i kawiarnię, gdzie zziębniętym
wędrowcom serwowano herbatę. Wiersze Barańskiego, które czytał
sam autor z pełnego tylko dla niego czytelnych znaków zeszytu, były
urokliwe w swojej formalnej prostocie i szczerości. Przebijały
przez nie poetyckie obrazy Zatorza, ulubieni pisarze Barańskiego
(Susan Sontag czytająca dzienniki Gide’a), ironiczne komentarze
dotyczące tzw. celebrytów. Niepozbawione poczucia humoru wiersze
Wacława Sobaszka, do których sugestywny podkład muzyczny
przygotowała Paulina Miu Zielińska, traktowały o ekologii,
doświadczeniu człowieka otoczonego kulturą śmieci i pragnącego
kontaktu z przyrodą, dzięki której może lepiej zrozumieć siebie,
absolut, tajemnicę ludzkiego losu.
Była
to bardzo refleksyjna i najspokojniejsza część „Miasta w
drodze”. Jednym zaś z najbardziej niesamowitych i nastrojowych
etapów spaceru były odwiedziny Koszar Dragonów, położonych w
południowo-zachodniej części Zatorza. Koszary powstały w latach
80 XIX w, gdy do Olsztyna przerzucony został 10. Wschodniopruski
Pułk Dragonów z Metzu w Lotaryngii. Po II wojnie światowej koszary
dostało Wojsko Polskie, schyłek PRL-u powierzył je Gminie Olsztyn,
a następnie prywatnym właścicielom. Niestety Koszary od wielu lat
niszczeją z braku pomysłu na ich zagospodarowanie. W ich sprawie
prowadzone są obecnie konsultacje społeczne sprowokowane przez
organizacje pozarządowe, których celem jest przywrócenie
przedwojennego charakteru zabudowy. Duża część środowiska chce,
by Koszary Dragonów stały się Koszarami Sztuki. Próbkę tego, jak
mogłyby funkcjonować Koszary powierzone artystom, mogliśmy
zobaczyć właśnie podczas „Miasta w drodze”. W ceglanych
budynkach panował niemal całkowity mrok, przygotowane przez
inicjatorki instalacji interaktywnej Ewę Letki (artterapeutka i
artysta-plastyk) i Mute Sobaszek lampiony w niewielkim stopniu
oświetlały przestrzeń. Ich akcja służyła indywidualnemu i
wspólnotowemu zarazem doświadczaniu i odkrywaniu Koszar. Każdy
mógł wziąć lampion i przejść z nim przez wszystkie
pomieszczenia. W jednym z największych razem odtańczyliśmy taniec
koni. Na koniec poproszono nas o założenie na siebie tekturowych
kostiumów przedstawiających budynki i przespacerowanie w nich i z
lampionami do kolejnego miejsca „pielgrzymki”. Był to do
kulminacyjny moment „Miasta w drodze”, a zarazem dosłowne niemal
wcielenie jego idei. Tego deszczowego wieczora niewielu mieszkańców
Olsztyna spacerowało po ulicach, ale ci, których spotkaliśmy,
spoglądali z ciekawością. Akcja miała w sobie coś z
odzyskiwania miasta dla każdego z osobna uczestnika spaceru –
można było poczuć się jego częścią, a poprzez to przywrócić
miastu podmiotowość.
Artystka
Ewa Letki jest absolwentką Państwowego Liceum Plastycznego w
Olsztynie im. Ericha Mendelsohna, które było kolejnym etapem naszej
wędrówki. Liceum, które w tym roku obchodzi 25-lecie istnienia
jako nieliczna ze szkół średnich prowadzona jest przez
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa, co wraz z licznymi osiągnięciami
uczniów dodaje mu prestiżu i rangi. Od 6 lat mieści się ono na
ulicy Partyzantów i coraz aktywniej współtworzy estetyczną i
architektoniczną stronę miasta (np. baby pruskie, które są hitem
wśród turystów). W szkole przywitali nas i oprowadzili wspaniali
pedagodzy. Opowiadali o charakterze liceum, osiągnięciach jego
uczniów, kolejnych etapach zdobywania edukacji, pokazywali
ważniejsze prace i instalacje, bardzo odważne, dojrzałe i
nietuzinkowe – wiele z nich śmiało mogłoby konkurować z pracami
najbardziej uznanych i popularnych artystów. Wysoka jakość prac
świadczy to o pełnym poświęceniu uczniów edukacji i świadomym
wyborze, jakiego dokonali.
Po
wyjściu z Liceum byliśmy już trochę zmęczeni, zmarznięci i
głodni, ale chętnie wysłuchaliśmy opowieści Michała Biedziuka
na temat obywatelskiej koncepcji przebudowy ulicy Partyzantów.
Biedziuk jest jednym z inicjatorów akcji w obronie zachowania
alejowego charakteru tej ulicy. Opowiadał on o przebiegu negocjacji
społecznych, z których niestety póki co nic nie wyniknęło.
Władze Olsztyna wciąż chcą rozszerzyć jezdnię, by łatwiej było
przejechać przez Olsztyn samochodem. Ulica Partyzantów przed wojną
była spokojną, alejową ulicą, gdzie mieściło się sporo
mieszkań. Podobno większość jej obecnych mieszkańców chce
zachować jej dawny charakter, ale władze zdają się być na to
głuche mówiąc, że oddolne pomysły architektoniczne nie spełniają
standardów europejskich.
W
Ulubionym Studiu, jednej z nowszych przestrzeni wystawienniczych
Olsztyna, założonej przez artystkę-plastyka Urszulę Patalas,
mieszczącej się w prywatnym mieszkaniu na ostatnim piętrze
kamienicy przy ulicy Partyzantów, odbyła się prezentacja pracy
Katarzyny Łyszkowskiej „Południca - Wykorzenienie” i kolacja
składkowa. Ostra w środkach wyrazu video instalacja Łyszkowskiej,
absolwentki i wykładowczyni Uniwersytetu M. Kopernika w Toruniu,
nagrodzona została w tym roku podczas Olsztyńskiego Biennale
Sztuki. Ze względu na uwarunkowania przestrzeni obejrzeliśmy tylko
część tej pracy – krótki, zaledwie dwuminutowy film o
specyficznym, nieco wideoklipowym montażu (elementem oryginalnej
instalacji były także LED-owy obiekt świecący – symbol runiczny
leżący w dziecięcej kołysce oraz drewniane elementy). Łyszkowska
odwołała się w swojej pracy do lokalnego folkloru, bazując na
znanej na terenie Śląska, Prus Wschodnich i obecnych Niemiec
legendzie o południcy, czyli złośliwym kobiecym demonie, polującym
na tych, którzy latem w południe przebywali w polu. Według podań
południce dusiły żniwiarzy i porywały ich dzieci. Legendę
Łyszkowska zestawiła z traumatyczną historią Warmii i Mazur
podczas drugiej wojny światowej i stosunkami polsko-niemieckimi.
Zaprezentowany film bazował na estetyce horroru i grozy, balansując
na granicy świadomie wykorzystanego kiczu. Kolejne, szybkie ujęcia
pokazywały południce – kobiety przechadzające się po polach z
rozwianymi włosami oraz dzieci, którym mierzy się obwód głowy.
Między ujęciami pojawiał się runiczny, germański, budzący grozę
symbol, wykorzystywany przez ideologię faszystowską. Poza
kontemplacją pracy Łyszkowskiej obejrzeliśmy także trailer
wszystkich ostatnich spektakli Innej Szkoły Teatralnej. Potem
uczestnicy spaceru, posiliwszy się zupą dyniową i
herbatą z granatu, zaintonowali tradycyjne pieśni. Pozostały one
na ustach nawet w drodze samochodami na wieś, na którą po tylu
intensywnych wrażeniach wracaliśmy z utęsknieniem.
Jesień
Teatralna w Węgajtach i Olsztynie zakończyła się 11 listopada,
czyli w dniu groźnych zamieszek w Stolicy. Gdy kilka dni później
przejeżdżałam obok spalonej tęczy, wciąż żywy był we mnie
wyjątkowy, kontemplacyjny spacer po Olsztynie. Każde miasto ma
swoje demony, swoje południce, swoich Sarmatów. Kontestując je
można stosować strategię podboju jak uczestnicy marszu
niepodległości lub kreatywnie wpływać kształt miasta podczas na
przykład performatywnego spaceru, idąc z szeroko otwartymi oczami i
lampionami, dzięki którym łatwiej odnaleźć właściwą drogę.
Kamila Paprocka