Budowanie miejsca? Raczej budowanie na miejscu, w miejscu, wokół.
Oczywiście rozumiem intencję sformułowania, jednak zaczynam od zastrzeżeń, bo
te wiążą się z nastawieniem, które miałem w tamtym czasie, czasie początku, że istnieją miejsca dane, odziedziczone, które
powinny pozostać nienaruszalne. Są już wyposażone we wszystko, co nam
potrzebne. Adaptacja jest więc na tym etapie tylko rekonstrukcją. Tak było na
początku, gdy wczesną wiosną 1982 roku zaczęliśmy się tu wprowadzać z naszym
gospodarstwem teatralnym, które powstało parę lat wcześniej w olsztyńskiej
„Pracowni”. Miejsce miało ogromny urok. Zobaczone po raz pierwszy zarysy
budowli wyłaniały się z porannych mgieł, wtulone w nieckę pomiędzy lasem a
polem, skąpane w słońcu. Wyglądało, że pusty dom da się zamieszkać, że budynek
gospodarczy ma wymiary wystarczające, by stać się salą teatralną. Zszedłem z
górki i pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było zmierzenie ściany szczytowej tego
budynku. Jedna deska stropowa była wyrwana, druga sterczała w powietrze wyrwana
do połowy, jednak dach był dobry i co najważniejsze pomiary ściany szczytowej
wykazały, że budynek jest nadzwyczaj obszerny. Znałem wiele podobnych
opuszczonych gospodarstw w tej podolsztyńskiej okolicy, rzadko zdarzało się spotkać
tak dużą przestrzeń. A ta w dodatku czekała na wprowadzenie się. Wreszcie! Po
długim czasie poszukiwań i tułaczki, będzie można tu zostać. Mieszkać tu,
kilometr od wioski, na skraju lasu. Najpierw samemu, na strychu domu,
remontując dół, z którego wyrwano podłogi, piece i rury. By móc przed zimą
sprowadzić tu rodzinę, Mutkę i dzieci. Ale był spokój, wiosna, słońce! I nie
byłem całkiem sam, przychodziły zwierzęta z lasu, jeleń, bóbr, sowa. Docierali
tu do pomocy ludzie z grupy teatralnej „Pracowni”. We wsi, odległej o kilometr
można było znaleźć murarza i zduna. Zaczęliśmy odkopywać fundamenty budynku pod
przyszłą salę, naprawiliśmy strop i wbudowaliśmy podłogę z świetnych, dobrze
wysuszonych desek. Trzymają do dziś! Te proste zmiany, podłoga, okna, przedsionek
z kominkiem, toaleta, kuchnia miały taki sens, by móc tu być, oddychać
powietrzem tego miejsca, krzątać się, rąbać drzewo, pracować. Miejsce chroniło
energię pracy. Inni ludzie zaczęli tu docierać. W lecie robiliśmy warsztaty,
najpierw na klepisku w stodole, zanim gotowa była sala. Przyjeżdżała z Krakowa
grupa „El Sur”, założona przez dwoje chilijskich imigrantów, Enrico Bello i
Anamarię Rojas. W roku 1986 pojawili się Wolf i Małgosia Niklausowie, z którymi
postanowiliśmy założyć „od nowa” teatr. Powstał „Teatr Wiejski Węgajty”. I tak
zakończyliśmy etap leśnego schronienia, jakiejś w pewnym sensie może nawet ucieczki
przed światem. Czas wydłużającego się
stanu wojennego był dla mnie czasem całkowitego pomieszania sensów, niesprawiedliwości,
zakłamania, opresji. Trzeba się było jakoś od niego odwrócić, by móc myśleć o
przyszłości. Po paru latach postanowiliśmy otworzyć się. Dalsze budowanie było
zatem budowaniem miejsca dla widzów.
Podnieśliśmy w górę salę tworząc nowy strop w kształcie piramidy ściętej.
Powstała dość unikalna przestrzeń, porównywalna chyba tylko do olsztyńskiego
Domu Mendelsohna, mającego bardzo podobne rozwiązania przestrzenne i wymiary.
Stoły i stołki z byłego ośrodka
wczasowego, stare ławy z kawkowskiego kościoła i było miejsc na osiemdziesiąt
osób! Czasem udawało się zmieścić nawet i sporo więcej. A więc prawdziwy teatr.
Źródłem jego miała być muzyka. Szukaliśmy w niej takiego brzmienia, które
opisywał w swoich tekstach Stanisław Vincenz. Wątek myślowy odnosił się do jednorodnej tradycji, która jednak,
paradoksalnie składała się z wielu wpływów. I była tradycją wieloetniczną, międzynarodową.
Nagle miejsce rozrosło się, rozszerzyło. I wchłonęło okolicę. Zaczęliśmy być
obecni we wioskach, zapraszać na spektakle tańcem, śpiewaniem. U dziadka Tkaczuka w Kawkowie, który uczył nas
kolędowania według wzorów przywiezionych z okolic Lwowa. We wsi Węgajty
odnaleźliśmy na strychu najstarszego domu rekwizyty kolędnicze, białego konia,
zwanego szemlem i kozę. Nagle drzwi domów zaczęły się wszędzie same otwierać.
Szemel pamiętał czasy Ostpreussen! I wiele spraw objętych tabu, za trudnych, by
o nich mówić, różne nieprzetłumaczalne dialekty. Spektakle, które wtedy
robiliśmy mówiły o traumie wojny i zagłady. Etap zamknął się w roku 1996. Wolf
zakładał Scholę, zmierzając w kierunku
dramatu liturgicznego, mnie ciągnęło działanie w terenie. Co to jest teren, ten
dziwny, ciemny obszar? Jak można by tu zrywać stereotypy, klisze, podejmować
wyzwania? Erdmute wchodziła coraz
bardziej wszechstronnie w działalność teatralną, emancypując się z roli matki.
Miała niebawem wnieść w pełni swój temperament oraz nowe kody myślenia, wysnute
z niemieckiej tradycji teatralnej. Przy zachowaniu całej rezerwy do nazw, można
by rzec, że teatr nasz z antropologicznego stawał się społecznym. W roku 2003
zaczęliśmy robić „Wioski Teatralne”, pierwsze bazowały na projektach polsko- niemieckiej
współpracy. Niemieccy studenci nieco później zaczynają wakacje, stąd się
wzięło, że wioskę zaczynamy w drugiej połowie lipca. Miejsce miało być wielorakie, rozgałęzione.
Każda edycja miała wprowadzać nowe przestrzenie na mapę festiwalową. Łąka
cyrkowa, kwatera u Eli, kawiarnia i kino festiwalowe, pola namiotowe, cztery
okoliczne budynki adaptowane do robienia warsztatów, dziedziniec domu pomocy
społecznej, świetlica socjoterapeutyczna i oczywiście plenery. Wszystko było
teraz inne, niż na początku. Z drugiej strony właśnie teraz spełniało się początkowe
oczekiwanie, przeczucie, które kiedyś próbowałem wyrazić posługując się cytatem
z Brata Rogera, założyciela wspólnoty Taizé: „ W miejscu gdzie była tylko cicha
wioska spotkali się przedstawiciele czterdziestu dwu narodów”. Ewolucja
miejsca, czyli przestrzeni polegała na rozszerzaniu. Do czasu, do roku 2006. Do
dnia ataku rasistowskiego, ciężkiego pobicia, którego ofiarą stał się Abdel
Mandili, aktor marokański z teatralnej grupy uchodźców. Tąpnięcie, zarysowanie,
zablokowanie procesu? Nie, raczej nowe
doświadczenie, które kazało zmienić myślenie o przestrzeni społecznej. Zaczęły
nas coraz bardziej interesować miejsca
trudne, na przykład miejsca dzieci. Już wcześniej zaczęliśmy pracować z dziećmi
okolicznych wiosek, zwłaszcza tam, gdzie nie było świetlic, gdzie dzieci były
zostawiane samym sobie. Rozpoczęliśmy
też wtedy pierwsze projekty teatralne w Domu Pomocy Społecznej. I znowu jakaś
odwrotność koncepcji miejsca. Praca z ludźmi, dla których nie ma miejsca,
wyrzuconych poza nawias wspólnej, czy to rodzinnej, czy to publicznej
przestrzeni.
A co dalej? Teatr to ciągły ruch. W teatrze, jak w życiu nie
można stać w miejscu. W obecnym sezonie majstrowanie nad naszym miejscem,
odziedziczonym w zamierzchłej epoce, mocno już przekształconym, trwa
dalej. Modyfikujemy, rozbudowujemy z
myślą o przyszłości. Z myślą o tym, jak umożliwić współpracę grupom i ludziom
podejmującym najtrudniejsze wyzwania. W lecie prezentować będziemy prace grupy
z Bochum, zajmującej się emigrantami. Ten nurt teatru społecznego ktoś nazwał:
„Theater aus der Zukunft”, teatr z przyszłości. Czas, gdy przychodzi wiadomość,
że jest szansa na ich przyjazd jest smutnym i mętnym czasem po zamachu na
Charlie Hebdo. Pokrzepiające jest, że są ludzie, który w obliczu problemów
jakie przeżywa Europa próbują coś robić praktycznie. Praktykowanie
interkulturalizmu, na sposób tak organiczny i systematyczny, jaki możliwy jest
w teatrze rysuje się jako naprawdę istotna perspektywa.
Wacław Sobaszek
22 stycznia, 2015